sierpnia 17, 2017

Wspomnienia z Tajlandii, czyli podróż życia!




Postanowiłam w ten okres wakacyjny, gdzie wszyscy wyjeżdżają podzielić się z wami moim najpiękniejszym wspomnieniem dotyczącym takiego wyjazdu. Moją drugą pasją są podróże, dlatego pozwolę sobie wrzucić tutaj tekst, oczywiście nawiązując do wakacji :)

Kiedy zastanawialiśmy się z mężem nad kolejnym wyjazdem zagranicznym, koleżanka podsunęła mi pomysł, aby tym razem wybrać Azję, do której nie udało mi się jeszcze dotrzeć. Konkretnie chodziło jej o Tajlandię. Nie wyobrażam sobie podróży z przesiadkami i to jeszcze tak daleko. Ponieważ nie lubię latać samolotem, do tej pory najdalej wyruszyłam na Wyspy Kanaryjskie, a to tylko dlatego, że przelot był bez przesiadek. Jednak bezpośredni, 10-godzinny lot w jedną stronę naszym polskim Dreamlinerem, ostatecznie przemówił za tym, że w końcu zdecydowaliśmy się na Tajlandię. Kolejną kwestią był wybór rodzaju podróżowania, a dokładnie czy bardziej się opłaca jechać tam na typowy wypoczynek, aby czas spędzić głównie w hotelu popijając drinki, delektując się widokami pięknego krajobrazu lub leżąc na plaży. Czy może jednak wybrać wycieczkę objazdową, bo przecież jak się leci samolotem na drugi koniec świata to po to, żeby przeżyć niezapomnianą przygodę, a nie żeby spędzić czas na leżaku plażowym, na zmianę z basenowym. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, podjęliśmy decyzję, że jedziemy na objazd Tajlandii.
Tak też się stało! Nadszedł ten wielki dzień, kiedy po długim locie wylądowaliśmy w Bangkoku, gdzie wskazówki swoich zegarków musieliśmy przestawić 6 godzin do przodu, co dość mocno dało nam się we znaki. Zmęczeni podróżą zostaliśmy przetransportowani do hotelu, gdzie mieliśmy okazję aby odpocząć i naładować baterie przed wybranym przez nas intensywnym programem zwiedzania w kolejnych dniach. Największe emocje wzbudziły w nas: Park Narodowy Erawan w których znajdują się jedne z najpiękniejszych wodospadów w Tajlandii, przejażdżka na słoniu, Lop Buri – królestwo małp, pływający targ w Damnoen Saduak, Świątynia Wat Pra Kaeo – gdzie przechowywany jest najsłynniejszy posąg Szmaragdowego Buddy. Chciałabym po trochu opisać każdy z tych wspaniałych miejsc naszej wyprawy.


Zacznę od Parku Narodowego Erawan. Jest on o tyle niesamowity, że znajduje się w nim 7 wodospadów. Podróż zaczyna się od samego dołu i im wyżej się wchodzi, tym piękniejsze widoki ukazują się naszym oczom. Baseny w których gromadzi się woda na poszczególnych poziomach wodospadu są wspaniałym miejscem do pływania. Pierwszy i drugi poziom są najbardziej oblegane przez rodziny z dziećmi, dlatego na początku wspinaczki jest dość tłoczno. My weszliśmy na samą górę, gdyż chcieliśmy zobaczyć wszystko co jest możliwe w tak krótkim czasie. Na ostatnim wodospadzie czekała nas niespodzianka w postaci przyjemnego peelingu stóp, ponieważ pływają tam rybki, które robią tego typu rzeczy całkowicie za darmo. W dodatku, na poziomie 7 jest dość kameralnie, ponieważ nie każdy turysta tam dochodzi. Widoki są przecudne! Jest to idealne miejsce na spacer, chillout, kąpiel, a co najważniejsze – robienie zdjęć.
Następnie ruszyliśmy do Wat Pra Kaeo, czyli świątyni Szmaragdowego Buddy, która jest uważana za najważniejszą w Tajlandii. Siedzący tam Budda znajduje się w pozycji medytacyjnej. Jego szaty są sezonowo zmieniane – 3 razy do roku. Zmiana tych szat następuje podczas uroczystej ceremonii i może jej dokonać tylko król lub członek jego rodziny. Świątynia jest pięknie ozdobiona. Wchodząc do każdej świątyni należy zdjąć buty (można być w skarpetkach). Zostawia się je przed wejściem.


Kolejnym przystankiem na naszej trasie był obóz dla słoni w Kanchanaburi. Za dodatkową opłatą można było wsiąść na ich grzbiet i przejechać przez ładny, zielony teren. Byliśmy zachwyceni, że możemy skorzystać z tego typu atrakcji. Nasz przewodnik opowiadał, że o słonie bardzo się dba. Każdy z nich ma swojego indywidualnego opiekuna, który traktuje słonia jak członka swojej rodziny. Zwierzęta wyglądały na zadowolone. Podczas przejażdżki słoń był niesforny, nie słuchał się swojego opiekuna i zbaczał z drogi. Pomimo tego, nie było krzyków, bicia czy czegoś równie okrutnego ze strony opiekuna, który sterował słoniem tylko ruchami piętą za uchem siedząc na nim. Po przejażdżce mogliśmy kupić mleko w kartonikach oraz banany, aby nakarmić i napoić zwierzęta. Cieszyłam się, że mogę w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia warunków tych zwierząt oraz do ochrony ich przed kłusownikami. Niestety, jest to temat dość mocno kontrowersyjny. Moje doświadczenie ze słoniami mogę porównać z doświadczeniem ze stadniny koni. Sama przejażdżka trwa około 20 minut i nie jest ona tak przyjemna jakby się wydawało, ponieważ bardzo kołysze i jest dość niewygodnie. W trakcie przejażdżki widziałam jak słonie są kąpane i ile mają przy tym zabawy. Nawet nasz słoń wszedł sobie do wody i zastanawialiśmy się czy nie zrobi nam zimnego prysznica, ale okazał się być bardzo kulturalny. Po zakończonej jeździe mogliśmy zakupić sobie dość osobliwą pamiątkę, mianowicie zdjęcia w ramce zrobionej z… ususzonych odchodów słonia. Oczywiście stoi u mnie w domu na honorowym miejscu.

 Następnie udaliśmy się do Lop Buri, aby zrobić tam krótki postój przy świątyni Prang Sam Yod, której główną atrakcją są licznie zamieszkujące ją małpy – makaki jamajskie. Zwierzęta te dosłownie zawładnęły tymże miejscem niczym mafia. Setki makaków żyją wśród murów dawnych świątyń, swobodnie biegają po mieście oraz dość sprytnie radzą sobie z ruchem ulicznym. Już w autobusie nasza przewodniczka ostrzegła nas, że małpy nie należą do kulturalnych i kradną turystom różne rzeczy, które akurat im się spodobają. W trakcie spaceru małpy wskakiwały na nas i rzeczywiście zabierały m.in. okulary przeciwsłoneczne oraz bardzo podobały im się wiszące kolczyki. Ponieważ ładnie mienią się one w słońcu, małpy są zdolne wyrwać je nawet razem z kawałkiem ucha. Próbowały wręcz włamywać się do plecaków i toreb z aparatami. Trzeba było bardzo uważać, ponieważ potrafiły też ugryźć i byliśmy świadkami, jak jeden uczestnik wycieczki musiał jechać po takim incydencie prosto do szpitala. Nigdy nie wiadomo czy taka małpa nie ma wścieklizny i aby temu zapobiec, raz w roku organizowana jest akcja podrzucania im jogurtów z lekami przeciw wściekliźnie. Niestety nie ma pewności, czy wszystkie małpy nie zwietrzą podstępu i czy zjedzą podane lekarstwa. W celach bezpieczeństwa, na miejscu są strażnicy porządku w kamizelkach odblaskowych, którzy mają przy sobie służbowe proce, aby w razie czego móc opanować sytuację. Raz do roku w listopadzie małpy mają swoje święto. Są one obficie obdarowywane różnymi smakołykami m.in. owocami i przymyka się wtedy oko na ich psoty.

Pływający targ w Damnoen Saduakto to kolejne niesamowite miejsce na naszej mapie podróży. Nigdy dotąd nie przypuszczałam, że targ może mieć taką formę. Zamiast stoisk jak na targach w Polsce, na wodach kanału kołyszą się zacumowane do brzegu długie łodzie wypełnione towarem. Wśród kupujących możemy zobaczyć ludzi z całego świata, a sprzedawcy w słomianych kapeluszach oferują różne towary, począwszy od egzotycznych owoców, po przyprawy czy rękodzieła. Cały handel odbywa się na wodzie. Targ ten jest przystosowany do turystów, dlatego można płacić gotówką, natomiast miejscowi prowadzą handel wymienny tzn. towar za towar. Na pływający targ można dostać się tylko łodziami, które przetransportują nas do centrum wodnego handlu. Wzdłuż całej trasy napotykamy małe zabudowania. Aż trudno uwierzyć, że te małe chatki stojące na palach nad kanałem są zbudowane przede wszystkim z bambusa i uchodzą w Tajlandii za normalne zabudowania.

Chciałabym wspomnieć też nieco o kulturze Tajlandii. Fundamentem tamtejszego społeczeństwa jest rodzina. Ciekawostką jest fakt, że młodzi mają obowiązek przez całe życie utrzymywać swoich rodziców oraz innych członków rodziny, którzy nie są zaradni finansowo. Tajowie darzą wielką czcią całą rodzinę królewską, dlatego też obraza króla jest przestępstwem. Jeśli chodzi o jedzenie w Tajlandii, to trzeba by napisać o nim oddzielny artykuł. Tajska kuchnia jest uznawana za najlepszą na świecie, mimo że jest bardzo ostra. Głównymi jej składnikami są ryż, ostre przyprawy oraz sosy smakowe. Najlepsze jedzenie znajduje się na ulicznych straganach, pełnych zapachów. Można tam spotkać obrane i pokrojone egzotyczne owoce, szaszłyki, owoce morza, a nawet „smakowite” grillowane szczury. Co ciekawe, Tajowie mają trochę inny od naszego sposób jedzenia, to znaczy widelec trzymają w lewej ręce, a łyżkę w prawej. Widelec służy im jedynie do nakładania kęsów na łyżkę, ponieważ jedzenie widelcem uważają za prostackie. Nóż nie jest im w ogóle potrzebny, ponieważ wszystkie potrawy przygotowują i kroją wcześniej.
Podróż do Azji to była niesamowicie wielka i egzotyczna przygoda. Zastanawiałam się przed wyjazdem, czy można porównać mieszkańców Tajlandii do ludzi z krajów arabskich. Czy są tak nachalni? Czy mogą nas okraść? Otóż odpowiedź brzmi: absolutnie nie! Zauroczyła mnie ich gościnność i pogoda ducha. Azjaci na europejczyków mówią „owsianka”, ponieważ nie są w stanie dostrzec różnic w naszym wyglądzie. Brzmi znajomo? Przecież dla nas każdy Azjata też wygląda tak samo. Mimo, że minęło sporo czasu od pobytu w Tajlandii to nadal jesteśmy pod jej urokiem. Bangkok nas niesamowicie wciągnął i mamy nadzieję, że kiedyś jeszcze tam wrócimy.

























6 komentarzy:

  1. Zazdroszczę, Tajlandia jest jednym z moich podróżniczych marzeń i mam nadzieję, że kiedyś się spełni :)

    Pozdrawiam
    ver-reads.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę Ci tego, żeby się spełniło, bo jest to wyjątkowe miejsce.

      Usuń
  2. Piękne zdjęcia. Marzą mi się takie wakacje :)
    Pozdrawiam, maobmaze

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuje bardzo. Marzenia się spełniają, także wszystko przed Tobą :) :*

      Usuń
  3. Wow, śliczne zdjęcia. Tajlandia musi być piękna :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Książki moja miłość , Blogger